13 września 2016

Rozdział: 1

 Londyn: Nathan

   Deszcz padał obficie, znacząc ciemne, ponure ulice Londynu. Moje ulubione miejsce, pomyślałem z sarkazmem, powracając myślami do wiecznie gorących i promieniejących słońcem alejek Cartageny. Tęskniłem za tym miejscem każdego deszczowego dnia w Anglii, choć to tutaj powinienem czuć się jak w domu.
   Mieszkałem w tym mieście całe moje dzieciństwo, a mimo to nigdy nie zdołałem polubić Brytanii. Zawsze było tu zbyt mokro, zbyt cicho, jakby cały świat miał znajdować się za kurtyną ciemnych kropli. Spacerowałem tak, rozmyślając o wszystkich miejscach, w których byłem i porównując każde z osobna do Londynu. Stolica posiadała jednak swój gorzkawy, ale i interesujący klimat. Przynajmniej mogłem tu kraść, nie zwracając przy tym uwagi władz, które przyzwyczaiły się do drobnych wykroczeń.
   W końcu skręciłem w wąską uliczkę, za którą kryła się tylko ciemna przestrzeń pozbawiona ulicznych latarni. Mimo to w takich miejscach czułem się bezpiecznie, skryty przed ciekawskimi oczyma innych. Przechodziłem kolejne metry, a z ciemności wyłaniały się kształty pustych kontenerów i ukrytych wejść do okolicznych barów. Nie miałem jednak zamiaru odwiedzić jednego z nich.
- Jesteś sam? – zagrzmiał wysoki, groźny głos. Podszedłem jeszcze bliżej do ukrytej w cieniu postaci i przystanąłem.
- Tak, jestem sam – odpowiedziałem. Niby kogo miałbym wziąć ze sobą? Moi przyjaciele byli właśnie w trakcie podróży do Barcelony. Sullivan namawiał mnie kilkakrotnie, ale za każdym razem odmawiałem – w sumie nie wiedząc dlaczego. Mój instynkt podpowiadał mi, że powinienem zostać w Londynie, że niedługo coś się wydarzy – coś, przy tym wyjazd do Barcelony będzie jak opiłek żelaza przy całej kopalni diamentów.
   Z cienia wyszedł wysoki mężczyzna o tyczkowatej posturze i w gładkim, czarnym smokingu. Na jego piersi spoczywała broszka – dziwny znak przedstawiający jakby trójkątną figurę, być może ptaka. Jego uśmiech pełen pewności, sprawiał, że czułem się dość nieswojo, ale mimo to stałem w miejscu, ciekawy tego, co ma mi do powiedzenia.
- Mam dla ciebie misję, Drake – powiedział rzeczowym tonem obcy. Jego oczy wciąż były skryte w mroku, jakby bał się spojrzeć mi w oczy. – Coś, co jest wyzwaniem nie do odrzucenia.
   Zaśmiałem się nerwowo. Nie przywykłem do tego typu propozycji, a już zwłaszcza nie o tak późnej porze, w skrytych uliczkach stolicy. Poza tym mój rozmówca wyglądał podejrzanie. Mówił bardzo uprzejmie, choć w jego głosie nie wyczuwałem ani odrobiny sympatii.
- Co to za misja? – zapytałem, chowając ręce do kieszeni spodni. Udawałem rozluźnienie, którego wcale nie odczuwałem od tajemniczego telefonu dzisiejszego poranka. Nie żeby tajemniczy gość o sylwetce żyrafy przerwał mi randkę z Chloe, czy coś...
- Pojedziesz do Peru, w Andy, do pewnego miejsca, które ci wskażemy i postarasz się rozgryźć pewien sekret, który skrywają tam miejscowi – powiadomił mnie cierpliwie tyczkowaty mężczyzna. – To może ci się przydać – mówiąc to, rzucił mi pod nogi jakiś notes.
   Podniosłem go i przejrzałem pobieżnie notatki, ale nie znalazłem nic szczególnego, oprócz niezrozumiałych symboli.
- Co będę z tego miał? – spytałem z podejrzeniem w głosie, ale obcy tylko się zaśmiał.
- Naszą dozgonną wdzięczność, Drake – odparł całkiem przyjemnie, jakby chciał mnie w ten sposób zachęcić. Ścisnąłem w dłoni notes, niezbyt pewny swojej pozycji.
- To zależy od tego, ile jest warta wasza wdzięczność - odparłem szczerze. Często mądrzej było najpierw wysłuchać, co do powiedzenia ma nasz umysł, zanim usta wypowiedzą swoje zdanie, ale byłem człowiekiem, który rzadko potrzebował zastanowienia, zanim coś zrobił.
   Mój rozmówca roześmiał się paskudnie ironicznym śmiechem.
- Mogę cię zapewnić, że jest wiele warta. - odpowiedział niczym prawdziwy biznesmen.
- A jeśli odmówię? – zapytałem ostrożnie. Zawsze działałem sam i dla siebie, a tej reguły nie chciałem zmieniać. Wyjątkiem był Sullivan, mój wierny kompan i mentor, ale teraz znajdował się bardzo daleko, a ja niezbyt ufałem obcemu.
   Mężczyzna zachichotał pod nosem swoim groźnym, niskim głosem.
- Obawiam się, że nie masz wyboru, Drake – syknął dużo mniej przyjemniej niż na początku i na raz poczułem ucisk na ramionach, jakby ktoś mnie schwytał. Obróciłem się z szybkością kobry i sprzedałem cios napastnikowi, który chciał mnie złapać. Mężczyzna w kominiarce skulił się i opadł na podłogę, dobity kopniakiem z kolana w łeb.
   Rozejrzałem się szybko i zobaczyłem czterech wielkich, muskularnych gości, którzy już skradali się za moimi plecami. Ten pierwszy miał być tylko przywitaniem, pomyślałem z rozbawieniem.      
   Pierwszy miał włosy w kucyku i maskę na oczach, ale padł po dwóch prostych wymierzonych w nos. W tym czasie następny dopadł mnie poniżej pasa i cisnął na ścianę. Na chwilę straciłem panowanie nad własnym ciałem, ale szybko zrobiłem unik, gdy pięść atakującego śmignęła mi nad głową. Odchyliłem się szybko i cisnąłem łokciem pod bok napastnika, zatrzymując na moment salwę jego ciosów. Nie zdążył jednak się zrehabilitować, bo dobiłem go kopniakiem w brzuch i odepchnąłem w przód, byle z dala od siebie. Dwóch pozostałych doskoczyło do mnie, ale wiłem się i szarpałem, zadając kolejne ciosy. Jeden z atakujących oberwał w twarz, ale szybko wrócił do zdrowia, wyplunąwszy zęba. Z jego ust leciała obficie krew.
   Poczułem ból w moich pięściach, które prawdopodobnie do jutrzejszego dnia zdążą spuchnąć.
   Co jest? – pomyślałem, zadając mu kolejny cios, ale facet wydawał się być zrobiony ze stali. Odepchnąłem jego towarzysza i rzuciłem się na niego, obierając go sobie za cel. Gdy chwyciłem mężczyznę za szyję, moje dłonie trafiły na dziwne miejsce, w którym skóra wydawała się bardziej miękka i lepiąca. Nie wiedzieć czemu puściłem go i spojrzałem z niesmakiem na jego kark. Szyję pokrywała lekka, jeszcze nie zabliźniona skóra, która wyglądała, jakby ktoś wydrapał mu ją razem z budulcową tkanką, co było rzecz jasna irracjonalne – szyja była zbyt ukrwiona, by móc zastosować taki zabieg. Jednak ślad po okaleczeniu na karku wroga od razu zapadł mi w pamięci, bo pojąłem, że to ten sam znak, który nosił mój chudy rozmówca na broszy. Czy to jakieś naznaczenie? – zastanawiałem się z narastającą grozą. Zmuszono ich do tego, czy zrobili to z własnej woli?
   Nim jednak zdołałem się nad tym zastanowić, dwóch kolesi chwyciło mnie mocno za ramiona i podniosło do góry, po czym rzuciło potężnie o ziemię, turbując boleśnie.
- Auuu – jęknąłem przygwożdżony do podłoża. Moje plecy skręcał ból, który rozlewał się wzdłuż kręgosłupa, niczym kwas niszczący tkanki. Jak zwykle w takich chwilach nachodziła mnie myśl czy mogę umrzeć po takim obrażeniu, ale zniosłem dużo więcej i wiedziałem, że nawet tak potężne uderzenie o twardy asfalt nie było w stanie złamać mi kręgosłupa.
- Spokojnie, panowie – usłyszałem ten sam głos, który zdążyłem już znienawidzić do cna. – Nie chcemy przecież uszkodzić naszego współpracownika…







Surrey: Lara

   Wyciągnęłam z szafy mój górski, wygodny plecak i położyłam go na podłodze obok wszystkich niezbędnych przedmiotów, które zamierzałam zabrać. Nie było tego wiele - dobrze wiedziałam, że zbędny ekwipunek jedynie spowalnia marsz i przysparza trudności. Z drugiej jednak strony chciałam jak najlepiej zaplanować moją podróż do Tybetu.
   Nagle drzwi do gabinetu mojego ojca uchyliły się z cichym jękiem, a ja chwyciłam pospiesznie leżący przy mojej nodze rewolwer i uniosłam przed siebie z zamiarem namierzenia przeciwnika. Spodziewałam się tu Trójcy. Być może już wiedzieli, gdzie jestem i co zamierzam. Nie chciałam dać im tej satysfakcji rozgryzienia moich planów.
   W drzwiach stanęła Sam, ale cofnęła się na widok trzymanej przeze mnie broni.
- Nie strzelaj! - wykrzyknęła, unosząc ręce w geście kapitulacji. Uśmiechnęłam się lekko i odłożyłam pistolet.
- Nigdy bym tego nie zrobiła - powiedziałam szczerze, wstając, by uściskać moją przyjaciółkę. Sam rozejrzała się po ciemnym pomieszczeniu i rzuciła mi się na szyję, jakby nie widziała mnie całe wieki. Nie miałam czasu, by się z nią widywać. Ostatnio każdą chwilę poświęcałam zaplanowaniu mojej podróży.
- Lara, jak dobrze cię widzieć - odetchnęła, układając brodę na moim ramieniu. Cieszyłam się, że tu jest. Ona i Jonah byli teraz moją jedyną rodziną. Wczorajsza wiadomość o śmierci Reyes wprawiła mnie w osłupienie. Nigdy nie byłam z nią na tyle blisko, by nazywać ją przyjaciółką, jednak świadomość, że przeżyła na Yamatai to samo co ja, sprawiała, że czułyśmy niezwykłą więź łączącą nasze tak różne osoby. - Wybierasz się gdzieś? - zapytała, dopiero zwracając uwagę na haftowany dywan, na którym rozłożyłam wszystkie potrzebne mi do wyprawy narzędzia.
   Puściłam ją, zastanawiając się przy tym, ile mogę jej powiedzieć. Jonah rozmawiał z nią po Kitieżu i opowiedział jej, ku mojemu niezadowoleniu, całą naszą przygodę. Wolałam, żeby Sam nic nie wiedziała. Nie chciałam jej narażać - wystarczyło mi, że Jonah stał się jednym z celów Trójcy.
- Lara... - zaczęła, patrząc mi czujnie w oczy. Zmieniła się. Nie byłyśmy tymi samymi absolwentkami, które szczerzyły się na zdjęciu stojącym przy moim łóżku. Obie dorosłyśmy i obie przeszłyśmy przez piekło, które odcisnęło się również na naszym wyglądzie.
- Nie powinnam ci o tym mówić - wyznałam szczerze, obracając się. Wiem, że zachowywałam się, jakbym wyzbyła się wszelkich emocji, ale z doświadczenia wiedziałam, że to zabezpieczało moich bliskich. Od czasów Yamatai nie udało mi się wzbudzić niczyjej sympatii - po prostu unikałam ludzi. Byłam jak mina, która w każdym momencie mogła wybuchnąć, zataczając wokół siebie krąg pożogi. Nie chciałam, by ludzie odpowiadali za to, kim się stałam.
- Lara, martwię się o ciebie. Jonah mi mówił, że zarezerwowałaś samolot. Co ty znowu kombinujesz? - mówiąc tak, podchodziła bliżej, przyglądając się zwojom lin, niezastąpionemu czekanowi, składanemu karabinowi maszynowemu i nieskończenie wielkiej ilości naboi, pakowanych po dziesięć sztuk.
- Sam, to nie jest najlepszy... - zaczęłam, ale przyjaciółka stanęła naprzeciw mnie i spojrzała mi w oczy z takim zaniepokojeniem, że słowa zastygły mi w ustach. Nie miałam szansy ucieczki - nie przed osobą, która znała pół mojego życia.
- Gadaj - nakazała, krzyżując ręce na piersi.
   Westchnęłam, składając przy tym linę na długość od mojego nadgarstka do łokcia.
- Śledziłam Trójcę - przyznałam. Sam otworzyła szeroko swoje skośne oczy, patrząc na mnie, jakby nie dowierzała w to, co przed chwilą usłyszała. - Wiem, że nie bez powodu wybrali Tybet jako następny punkt zaczepienia. Tam coś jest, a oni doskonale o tym wiedzą, inaczej by się tam nie pakowali.
- Zamierzasz wejść im w drogę? - spytała Sam. Widziałam, że zdrętwiała, gdy wyznałam jej prawdę.
- Zamierzam przeszkodzić im w zdobyciu tego, co tam jest. - odparłam szczerze. - Podsłuchałam rozmowę nowego przywódcy Trójcy, który mówił, że mają w rękawie jakiegoś asa. Twierdził, że ta osoba pomoże im w Tybecie.
- A ty chcesz... - zaczęła z trwogą Sam.
- Dowiem się, o co chodzi, a potem zabiję człowieka, który wykonuje polecenia Trójcy. - wytłumaczyłam jej, zanim znów postanowiła mi przerwać.
- A co jeśli to pułapka? - nalegała, kręcąc przy tym głową. - Jeżeli oni chcą, żebyś tak myślała. Może mają tam cały oddział i tylko czekają, aż wpadniesz w zasadzkę...
- Nie masz się co martwić - uśmiechnęłam się do niej łagodnie. - Tybet w porównaniu z Kitieżem to będą wakacje.
  Sam nie wyglądała na przekonaną. Zauważyłam na jej dłoni obrączkę. Już prawie zapomniałam, że dwa miesiące temu wzięła ślub. Żałowałam, że mnie wtedy przy niej nie było, ale akurat wtedy byłam z Johahem na południu Syberii. Przez pewien czas nawet odczuwałam wyrzuty sumienia - Sam była dla mnie jak siostra, której nigdy nie miałam. Zachowałam się nie fair, nie uczestnicząc w najważniejszym momencie jej życia. Teraz znowu zostawiałam ją samą.
- Nie przekonam cię, żebyś porzuciła ten pomysł? - zapytała, patrząc mi w oczy z urazą. Obróciłam głowę, nie mogąc znieść tego widoku.
- Nie, Sam - odpowiedziałam.
   Stałyśmy tak dłuższą chwilę w słabym świetle lampki stojącej na dębowym biurku, należącym dawniej do mojego ojca. Teraz było to moje sacrum. Spędzałam tu często nawet całe dnie, zastanawiając się, o czym myślał mój ojciec, gdy przesiadywał w tych czterech ścianach.
   Sam w końcu drgnęła i przytuliła mnie po raz drugi, tym razem na pożegnanie. W głębi duszy nie chciałam, żeby odchodziła, ale wiedziałam też, że to dla niej bezpieczniejsza opcja. Każda chwila spędzona ze mną była dla niej zagrożeniem, a ta chwila trwała stanowczo zbyt długo.
- Obiecaj mi, że wrócisz. - wyszeptała. Zagryzłam wargę, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy.
- Obiecuję - odparłam krótko niczym w wojsku.
   Sam spojrzała mi w twarz i uśmiechnęła się jasno, jakby nasza poprzednia dyskusja nie miała miejsca. Będę za nią tęskniła, pomyślałam, przypominając sobie wszystkie te lata, gdy była ze mną. A teraz ja ją zostawiałam. Dla dobra tych, którzy mogliby stać się ofiarami Trójcy.
- Nie chcę, żeby moje dziecko nigdy nie zobaczyło swojej matki chrzestnej - powiedziała cicho, a moje oczy otworzyły się szeroko. Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Sam jest w ciąży? Jak wiele jeszcze o niej nie wiem - o tej odmienionej pożyciem małżeńskim Sam, która nie przypominała już mojej dawnej przyjaciółki?
- Gratuluję ci, Sam - odpowiedziała szczerze, ściskając jej ciepłe dłonie. Moja przyjaciółka uśmiechnęła się delikatnie. Poczułam się tak, jakby między nami pojawiła się niewidzialna ściana, która nas podzieliła. Żyłyśmy w dwóch różnych światach. Sam rozpoczęła nowy etap, podczas gdy ja tkwiłam cały czas w tym samym punkcie.
- Mam nadzieję, że ty także sobie kogoś znajdziesz - przyznała, odchodząc. Roześmiałam się, zastanawiając się, skąd wzięła się u mnie ta wesołość.
- To chyba nie dla mnie - rzekłam, klękając przy moich sprzętach. Ujęłam delikatnie moje zapasowe spodnie idealne na nawet najchłodniejszą temperaturę i wcisnęłam je na dno plecaka.
   Sam uśmiechnęła się do mnie tym nowym, zupełnie nie podobnym do niej uśmiechem.
- Każdy potrzebuje miłości - odezwała się, po czym zniknęła, zamykając za sobą starannie drzwi.